Ten
rok szkolny na długo zapadnie w mojej pamięci. Ilość radykalnych kroków, które musiałam
podejmować, strategicznych decyzji w ciągu ostatnich miesięcy, „zrobiła mi”
normę za pięcioro dzieci, a mam ich „zaledwie” dwoje, z czego tak naprawdę
wszystko kręciło się tylko wokół jednego, MOJEGO.
Sygnalizowałam
już, że nasze „problemy” zaczęły się od zmiany wychowawcy. I nie, nie mogę
powiedzieć, że to „zła kobieta była”.
Jak
się ostatecznie okazało po prostu „nie ta, nie w tym czasie, nie dla tego
dziecka”. Przyznaję - i wybaczcie proszę - nie chcę już myślami wracać do tych
trudnych tygodni. Szczegóły mi się w głowie rozmywają szybko. Tym szybciej im
bardziej skupiam się doceniać to co mam teraz…
Tygodnia
bez telefonów od pedagog szkolnej nie miałam… MÓJ stał się mistrzem w
rozkręcaniu afery w ciągu 15 sekund. Rekordy bił w agresywnym słownictwie,
zachowaniu i ogólnym nastawieniu. Żadnego autorytetu, żadnej nagrody…
Kary? Jak ukarać dziecko, które uderza swoją
głową z całej siły o ścianę?
Staliśmy się - JA i ON jako rodzice - odbiorcami
frustracji, pretensji, żalów, rozczarowań, zarzutów wobec całego świata
dorosłych.
Wszystko
dlatego, że MÓJ był w szkole … IGNOROWANY
przez wychowawcę.
Jedno
niewinne zdanie z opinii PPP o „wygaszaniu zachowań niepożądanych” a „wzmacnianiu
właściwych” stało się przyczyną klęski. Porażki wychowawczej na poziomie
szkoły.
Schemat
był prosty:
MÓJ,
jako dziecko z zaburzeniami koncentracji, „aktywne emocjonalnie”, z ogromną -
wręcz patologiczną - potrzebą wykazania się posiadanymi umiejętnościami i
wiedzą, płonął na lekcjach „żywym ogniem” zapału i energii → zachowanie te zostało uznane za „niepożądane”
wobec tego wychowawczyni je IGNOROWAŁA →
MÓJ sfrustrowany brakiem możliwości „aktywności” na lekcji, wykazywał
się wyjątkową aktywnością fizyczną na przerwach, co wzbudzało negatywną uwagę
(tj. skargi) nauczycieli dyżurujących do wychowawczyni, która, przyjmując
metodę IGNOROWANIA, karała MOJEGO na lekcjach … i tu wracamy do początku → MÓJ, jako dziecko z zaburzeniami
koncentracji, „aktywne emocjonalnie”, z ogromną - wręcz patologiczną - potrzebą
wykazania się (…) itd.
Dochodzi
tu jeszcze metoda „przeczekiwania konfliktów dzieci” tj. nieomawiania sytuacji
spornych na bieżąco, kiedy dzieci przychodziły z problemami (oczywiście, że
jedne były większe, inne mniejsze), a odkładanie ich na czas „po lekcjach”, o
ile czas ten faktycznie wychowawczyni miała.
MÓJ
odbierał to jako dalszy ciąg karania = IGNOROWANIA, zgłaszanych przez niego
problemów.
Jaki
był MÓJ? Wybuchowy, agresywny, opryskliwy, demonstrujący. Był dzieckiem,
którego zachowań się wstydziłam. Tak. Było mi potwornie WSTYD za moje dziecko.
Sytuacja, w której się znalazłam nie dawała mi prawa ustawić się ani w opozycji
do dziecka, ani opozycji do wychowawcy. W domu próbowałam pracować z MOIM,
tłumaczyłam zachowanie nauczyciela. W szkole, w regularnych rozmowach z wychowawcą,
tłumaczyłam dziecko.
Muszę
oddać sprawiedliwość: metody wychowawcy nigdy w mojej obecności nie zostały
otwarcie zakwestionowane przez dyrekcję i pedagoga, ale też nigdy dyrekcja i
pedagog nie stanęli na pozycji „atakującego” MOJEGO. Siłę do dialogu dawała mi
świadomość, że wyraźną intencją tych osób było dobro MOJEGO. I nawet MÓJ, niezadowolony,
przyznawał to przez zaciśnięte zęby.
Ale
na poziomie funkcjonowania MOJEGO w klasie, klasy z MOIM, to wsparcie, płynące
z gabinetów na końcu korytarza nic nie było w stanie zmienić…